Dawno mnie nie było... wiele czynników złożyło się na tą sytuację...Była moja operacja i ogólne kłopoty ze zdrowiem, była postępująca w zawrotnym tempie choroba Babci przykutej od prawie trzech lat do łóżka i w końcu 28.08.2015 r., rano dostaliśmy telefon...
Śmierć to dla nas temat tabu- o niej się nie mówi, o niej się nie pisze. Należy ją przeżywać w ciszy, skupieniu i powadze... Ale dlaczego? Dlaczego mamy o niej nie rozmawiać, dlaczego nie wolno się wykrzyczeć? Ja chciałam mieć wtedy worek treningowy pod ręką i walić w niego do utraty tchu... i krzyczeć ile sił w płucach... Krzyczeć, krzyczeć,krzyczeć... Wykrzyczeć cały ten ból... Może właśnie dlatego powstaje ten tekst? Może to moja próba wykrzyczenia tego potwornego bólu?
Nie zdążyłam się z Babcią pożegnać... Kochałam Ją, wszyscy zawsze mówili, że jestem Jej lustrzanym odbiciem, że mamy identyczne charaktery... Uwielbiała te chwile, kiedy w maju czekałam na ławce przed domem, wypatrując aż pojawi się na zakręcie zarys wozu zaprzęgniętego w piękną klacz. Dziadkowie musieli być na moich urodzinach, a Babcia przywoziła mi piękne, świeże, pierwsze majowe konwalie- ogromny bukiet. Uwielbiałam to- chodziła po lesie godzinami, by zebrać dla mnie taką ilość, zwłaszcza, że w połowie maja jest ich jeszcze niewiele. Uwielbiałam chodzić z Nią po lesie- pokazywała mi swoje sekretne miejsca, gdzie rosną grzyby- zawsze były we wskazanym przez Nią miejscu, zawsze! Pokazała gdzie rosną największe jagody i najsłodsze poziomki. Nauczyła szydełkować i cerować. Spacerowała, słuchała, tłumaczyła, nie oceniała- nigdy... Wytłumaczyła czym należy się w życiu kierować. Nauczyła mnie śpiewać i zawsze wierzyła, że będę archeologiem. Zdradziła jak wypieka się macę- mój przysmak, wspomnienie dzieciństwa. Pokazała jak czyścić srebra i kryształy, jak dbać o kwiaty i jak obszywać chusteczki. Nauczyła historii, patriotyzmu i miłości do Ojczyzny- Babcia była w AK, pseudonim Kalina. Dawała najsmaczniejsze kawałki chleba z ciepłym mlekiem i domowym masłem- ten zapach świeżego, ciepłego chleba, który sama wypiekała... To była taka kochana, dobra i radosna kobieta... a później zmarł Dziadzio i zaczęły się choroby- Babcia nie potrafiła żyć bez Niego, kochali się nad życie! Choroby postępowały, wylew, paraliż... prawie trzy lata w łóżku i ten koszmarny telefon... i ta cholerna niemoc, którą poczułam. Siedziałam, patrzyłam na moją zoperowaną niedawno nogę, na dwie kule oparte o stół i myślałam: "Niech to szlag! Dlaczego już teraz? Dlaczego? I te cholerne kule! Jak ja pojadę na pogrzeb, skoro ledwo chodzę?" I narastała we mnie złość i gniew, a po chwili tak wieka bezsilność... i wtedy popłynęły pierwsze łzy... Szybko spakowałam siebie i Młodego, Mama zgarnęła swoje rzeczy i pojechaliśmy. Mąż został w domu, nie wiadomo było czy dostanie urlop, kiedy pogrzeb itd. Jechaliśmy, Młody oglądał widoki za oknem, aż zasnął, a ja na przemian z Mamą opowiadałyśmy sobie o Babci. To była chyba pierwsza próba oswojenia się z faktem, że odeszła... Pogrzeb był w piątek, mój Mąż dostał wolne, więc miałam wsparcie... Nie mogłam zapanować nad łzami, płakałam, płakałam, płakałam... i w pewnym momencie było mi już wszystko jedno czy ludzie patrzą jak ledwo stoję za trumną o kulach, czy pociągam nosem, czy moje oczy są zapuchnięte- było mi to tak bardzo obojętne. Chciałam tylko płakać. Chciałam choćby na kilka minut cofnąć czas do tej chwili kiedy siadała obok na ławce i razem śpiewałyśmy, albo kiedy schodziła z wozu z naręczem konwalii- zawsze tak pięknie ułożonych, tak cudnie pachnących. Wiedziałam, że już nigdy Jej nie ucałuję, nie przytulę, nie posłucham jak opowiada... nigdy...
Mój Piotruń był wyjątkowo spokojny, jakby wyczuwał, że to takie chwile, kiedy nie można krzyknąć "ku-ku" i śmiać się w głos. W nocy płakał i wołał mnie przez sen- teraz rozumiem, że On też to przeżywał na swój maleńki sposób, ale postanowiłam, że musi poznać też te trudne uczucia. Wiem, jest jeszcze maleńki, ale nie chcę zabierać Go tylko na radosne imprezy. Śmierć to też element naszego życia- za wczesny, za szybki, za głupi i zbyt niezrozumiały, ale jednak jest i nie da się go pominąć...
Teraz wracam powoli do świata... zaczęłam właśnie rehabilitację, szykują się nowe projekty, postaram się nadrobić zaległości- również na blogu. Czy zrozumiem, ochłonę, pogodzę się z tym? NIGDY! Ale jak mawiają, czas leczy rany i otula mgłą złe wspomnienia, więc kiedyś ukoi i moje...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz